Zaścianek Doroty
czwartek, 30 czerwca 2016
O ogrodniczych zapędach mojego męża i jeszcze o tym, że obcych języków warto się uczyć - 30 czerwiec2016 rok
Ha,ha ,ha. Ale się uśmiałam. A wszystko za przyczyną mojego męża. A było tak. mój mąż zawsze wykazywał wielkie chęci do ogrodnictwa wszelakiego. Tyle, że takie ogrodnictwo to zajęcie dla cierpliwych i pokornych. A u mojego męża wręcz odwrotnie: nie ma efektów natychmiast, to sprawa odłożona do lamusa. I tak bywało, że z wielkim zapałem pomagał w robieniu klombów, ale myśl o plewieniu ani mu przez głowę nawet nie przemknęła, co to, to nie. Takie ustrojstwo na klombie powinno wyrosnąć natychmiast, być piękne i cały czas oko cieszyć. Z wielkim upodobaniem zwozi mi do domu wszelkie szczepki czego popadnie: a to drzewek, krzewów, kwiatków itp. I tak się stało, że jakiś czas temu był za granicą, a konkretnie w Niemczech. No i tam spacerując po pewnym miasteczku zobaczył w skrzynkach kwiaty. Nie powiem, na zrobionym przez niego zdjęciu wyglądały rzeczywiście pięknie, bujnie i okazale. No i ten widok tak Go zafascynował, że w te pędy udał się do sklepu ogrodniczego, takiego samoobsługowego i rzeczone kwiatki znalazł, a ściśle mówiąc ich nasiona. Mój mąż świetnie po niemiecku mówi, gorzej z czytaniem i pisaniem. Porwał z regału rzeczone pudełeczko z nasionami i udał się do kasy. Po przyjeździe do domu z wielką dumą wręczył mi zdobycz z przykazaniem, że wiosną należy wysiać je do skrzynek. Ja niemieckiego nie znam dobrze, a ponieważ jesień to jakoś był to i tematem się zbytnio nie zajmowałam. Pudełeczko odstawiłam do szafki, w której trzymam zebrane nasiona. No i temat na razie umarł śmiercią naturalną. Jednak te kwiatki musiały w nim głęboko siedzieć, bo jakoś w marcu o kwiecie się upomniał i nawet skrzynki z ziemią przygotował. Dostarczone nasiona własnoręcznie posiał i podlał. No i dobrze. stały sobie te skrzynki i stały i nic. Podlewam, zaglądam i nic. Nawet już zaczęłam pretensje do męża czynić, że to jakieś dziadostwo kupił i chodzić mi koło tego każe. No nie powiem trochę się zdenerwował, że mu to zielsko nie rośnie. Jakoś niedawno znów był w Niemczech. Udał się do owego sklepu w którym, nieszczęsne nasiona kupił. Tam z jakąś panią długo się dochodził, a ta mu wytłumaczyła, że i owszem kupił, ale nawóz do tych cudownych kwiatków. Jak o tym usłyszałam dostałam ataku śmiechu i kazałam mu kupić nasiona, no bo uprawioną ziemię przecież ma już w doniczkach.Ha,ha, ha.
wtorek, 28 czerwca 2016
Dzika fauna Zaścianka czyli lisy, bażanty, jastrzębie i ......mrowki - 28.06.2016 rok
Jak już ostatnio pisałam klimat tak jakoś złagodniał w sensie że się ocieplił. Nie ma już mroźnych zim, takich ze śniegiem po pas i siarczystym mrozem. Za to mamy upalne i suche lata i o ile ten notoryczny brak wody nie służy rośliną, tak zwierzyna dzika mnoży się obficie. Nie dalej jak wczoraj siedzę sobie spokojnie przy biurku, pracą papierkową zajęta, a że biurko przy oknie stoi, a okno na drogę wychodzi, więc zerkam przez to okno co jakiś czas. I co widzę? Ano lisek drogą sobie idzie, wcale nie szybko i całkiem spokojnie. A koło południa to było, nie żadna noc ciemna. Nie na darmo kiedyś sąsiadka narzekała, że kury jej giną. Pewnie takie kury ganiające po polu bez nadzoru żadnego to jak Delikatesy Centrum dla liska, bo to i dostępność łatwa i wybór drobiu spory, a to kura, a to kogutek, perlicza, kaczka, czy jaka gąska. Monotonii żywieniowej nie uświadczysz żadnej. To po co zatem daleko szukać. Zwierzyna rozum swój ma. A może to lisiczka była i młode teraz chowa i stąd ta jej aktywność tak wzmożona. Kiedyś znów wieczorkiem tak jakoś, rwetes się zrobił straszny. Wyleciałam przed furtkę i co widzę? Jastrząb kurę zaatakował, ale nie trafił i ta wrzeszcząc truchtem świńskim na swoje podwórko pognała. A pewnie, po co wieczorami się włóczy. Nie wspomnę już o zającach i bażantach, które stadami na zagonach siedzą i łatwiej je teraz na wsi zobaczyć niż krowę jaką pasąca się na łące, albo konia wóz ciągnącego. O owcy, baranie czy kozie nie wspomnę bo te to łatwiej w zoo oglądnąć. Rekord liczebności biją jednak .....mrówki. Uciążliwość z nimi okropna, gdzie nie staniesz tam mrowisko. A stać długo w jednym miejscu nie można na takiej grządce bo jak Telimenę w "Panu Tadeuszu" cię osiądą i ot nieprzyjemność wielka. A walczyć z nimi nijak nie można. Tylko sowy w tym roku jakoś mniej liczebne i niekiedy pohukiwanie w nocy słychać. Ale dość na tym. Kończę bo właśnie drzewo na altankę przywieźli i lecę oglądnąć. Dodam tylko jeszcze, że tę altankę mój mąż własnoręcznie sporządzi, a efekty jego działalności pewnie niedługo będzie można tutaj oglądać.
poniedziałek, 27 czerwca 2016
I co z tym klimatem - 27 czerwiec 2016 rok
Witam wszystkich ponownie po długiej przerwie. Ano, tak się jakoś poskładało, że czasu nie było pisać, a i tematów ciekawych nie było. Nie żeby w zaścianku nic się nie działo, o nie. Działo się i to wiele, z tym że ani serca nie miałam żeby jakoś o tym pisać, a i wena uleciała w siną dal i nie bardzo jej się z powrotem spieszyło. A może mojej nie bytności tutaj i to się przysłużyło, że poszukiwania przodków wciągnęły mnie niezmierne, absorbując mój czas i siły wszystkie. Ciężka to i katorżnicza praca i strasznie mozolnie się to wszystko wlecze. No i ta rodzina jeszcze, co współpracować nie chce i każdą informację z gardła jej wyciągać trzeba, a do napisania wspomnień własnych z czasów minionych nijak zapędzić ich nie idzie. I żadne argumenty nie pomagają nawet te, że to dla potomności przyszłej to znaczy wnucząt i prawnucząt licznych. Ale nie powiem efekty moich starań jakieś tam już są i może niedługo kronika jakaś rodzinna z tego wyjdzie. Ale o tej mojej działalności może pisać będę już nie długo na nowym blogu. Tymczasem w Zaścianku spokój i cisza i nijakich wstrząsów nie ma. A nie, jeden był: WCZORAJ SPADŁ DESZCZ. Zjawisko godne odnotowania bo taki deszcz to jest coś, zwłaszcza jeśli się pojawia sporadycznie i oczekiwane jest z utęsknieniem. I w ogóle coś się z tą pogodą porobiło takiego, że ciężko wytrzymać. Susza tamtego roku i susza tego roku i czy tak będzie przez biblijne siedem lat. Wszystko wody utęsknione i aż coś się robi gdy się patrzy na te ledwo dyszące rośliny. Jeszcze trochę jak tak będzie, to za miast kapusty i ziemniaków palmy chyba sobie posadę i daktyle albo banany jakieś uprawiać będę. Tymczasem coś się tam się na górze zlitowało i wczoraj przez całą godzinę padało. Dzięki i za to i prosimy pięknie o więcej. Pozdrowienia dla wszystkich z zasuszonego Zaścianka.
Dwie godziny później........
No i co? I jest pięknie! Od godziny deszczy równiutko sobie pada, milo i spokojnie. I nie wierz tu człowieku w pobożne życzenia. Chyba tak to już jest, to życzenie działa gdy się go wyśle w eter. Tak więc nad uprawa palm jeszcze się zastanowię Tym razem pozdrawiam z cudownie mokrego Zaścianka.
Dwie godziny później........
No i co? I jest pięknie! Od godziny deszczy równiutko sobie pada, milo i spokojnie. I nie wierz tu człowieku w pobożne życzenia. Chyba tak to już jest, to życzenie działa gdy się go wyśle w eter. Tak więc nad uprawa palm jeszcze się zastanowię Tym razem pozdrawiam z cudownie mokrego Zaścianka.
czwartek, 21 maja 2015
Ptasie przedszkole czyli wiadomości z sowiego gniazda – 21 maj 2015 r
Moi drodzy, z wielką radością
spieszę donieść, że w Zaścianku po roku nieobecności znów zagościły sowy, czy
jak uparcie twierdzi mój mąż puszczyki. Kiedyś pisałam o tym, że u nas założyły
sobie gniazdo i wychowały młode. Niestety później to gniazdo zniszczyły
szalejące (jak to w kieleckim) wichury i deszcze, a świerk na którym ono było
częściowo usechł. Pomimo to, mój mąż zamocował na tym uschniętym drzewie stary kosz wiklinowy z nadzieja, że może się w nim zadomowią. Niestety
jakoś nie miały ochoty. I właśnie w tym roku się zdecydowały. Nie wiedzieliśmy,
że kosz jest zamieszkały, do czasu aż pisklaki zaczęły piszczeć. Stara sowa
bardzo się pilnowała żeby nie zdradzić niepożądanym gościom swojej kryjówki.
Widywaliśmy ją jak czasem przelatuje, ale była bardzo sprytna. No i dwa dni
temu nasze maluszki pokazały się nam w całej okazałości. Trzy śliczne, puchate
pisklaki siedząc na skraju kosza piękne pozowały do zdjęć, które możecie oglądać
poniżej. Dziś okazało się, że jest ich cztery. A najfajniejsze jest to, że
stary świerk rośnie jakieś trzy metry od balkonu. Ptaszki nas zaakceptowały i
nie boją się jak wychodzimy na balkon. Raczej z wielkim zainteresowaniem nam
się przyglądają. Fajnie jest je obserwować z tak bliska. To prawie jak domowe
zwierzątka. I choć wiemy, że to dzikie ptaki to martwimy się o nie gdy za
bardzo wieje i gdy pada deszcz. No i starej sowy już nie widzimy od dwóch dni.
Mamy nadzieję, że jej się nic nie stało i że odwiedza dzieciaki. Na razie
ptaszki maja się dobrze i są cacane. Oby szczęśliwie się wychowały i wyleciały
z gniazda.
czwartek, 26 lutego 2015
O tym jak w Zaścianku skrzaty się zalęgły i cierpliwość naszą na próby straszne wystawiają – 26 luty 2015 rok
No i właśnie. Rzecz będzie o
skrzatach. Dla mniej zorientowanych wyjaśniam, że mianem skrzata dawniej
określano duszka domowego na ogół przychylnemu człowiekowi. O tym małym duszku
– człowieczku chyba większość z nas słyszała, bo w bajkach jest ich pełno. Ja
pamiętam takie opowiastki mojej babci, w których te niewielkie istotki w każdej
wiejskiej chałupie za kominem pospołu ze świerszczami mieszkały, a w zamian za
gościnę drobne usługi mieszańcom czyniły. A to ognia na kominie pilnowały, a to izbę zamiotły, a to dzieciaka w kołysce
zabawiły. I tak wspólnie wszystkim dobrze się żyło. Ale bywały też skrzaty złośliwe
i na te uważać trzeba było, bo wielce uciążliwe charaktery miały i trudno z
nimi wytrzymać było. Często różne przedmioty chowały, zapasy wyjadały, podłogę
błotem paprały i inne psoty czyniły. No i chyba w Zaścianku takie właśnie
figlarze nam się zalęgły. Nie wierzycie? No ja niby też nie wierzyłam, ale
ostatnio jakieś dziwne dziwności Zaścianek nawiedzają. I trudno tu o sensowne
wytłumaczenie tych zjawisk niezwykłych. A było tak. Jakiś rok temu, a może
trochę więcej mój mąż robił remont, a konkretnie w jednym pokoju kładł płytki
na podłodze. Po skończonej robocie resztę materiałów w tym całą paczkę płytek,
która nie została zużyta wyniósł do stodoły. Tu wyjaśniam, nasza stodoła to
taka czarna dziura, czyli magazyn rzeczy opatrzonych naklejką: „jeszcze kiedyś
się przyda”. No i dobrze. W naszym Zaścianku remonty to normalka. Ciągle się
coś robi i tym razem padło na łazienkę, no i okazało się, że całkiem przydatne
będą te wyniesione płytki. I się zaczęło. Razem z mężem przetrząsnęliśmy całą
stodołę i nic. Kamień w wodę, rzeczone płytki pod ziemie się zapadły. I dalej.
Jakiś czas temu zginęły kluczyki do samochodu. Zdarzenie o tyle dziwne bo
zawsze w jednym miejscu kłaść się je staram, a nadmienić też musze, że ja
raczej do uporządkowanych osób należę całkiem zresztą odmiennie niż mój kochany
małżonek. Ból to był straszny, bo i strata nie mała. Dobrze, że zapasowy
komplet grzecznie w wiadomym miejscu leżał, a i tak przez dwa miesiące sprawa
spokoju mi nie dawała i latałam koło domu szepcząc modlitwę do świętego
Antoniego, bo podobno to pomaga. Długo te skrzaty cierpliwość moją próbowały,
ale w końcu chyba zlitowały się nad moją duszą umęczoną i znalazły się w końcu
te nieszczęsne klucze wisząc sobie grzecznie na haku koło garażu. Tysiąc razy
tamtędy przechodziłam i mogę prawie przysiąc, że ich tam wcześniej nie było. A
może to nie skrzaty tyko jak to mówią: diabeł ogonem przykrył. Tego nie wiem.
Ale diablisko też złośliwe to może palce swoje w tym mieszało. O mniejszych
zgubach takich jak okulary, długopisy czy też ulubiony nóż nawet wspominać
szerzej nie będę, bo już się do tego przyzwyczailiśmy. Co poniektórzy zaraz
zakrzykną, że to nie żadne skrzaty tylko skleroza jakaś i bałaganiarstwo mojego
małżonka. Niech im będzie, a ja tam w skrzaty wolę wierzyć i już. I chyba
większość tak ma bo to i wygodniej w skrzaty uwierzyć niż we własną sklerozę
galopującą i dobrze.
wtorek, 17 lutego 2015
O wielkiej bezczelności sów i o siłowni wiejskiej jeszcze słów parę – 17 luty 2015 rok
Ot
i mamy przedwiośnie. Chyba, bo to ostatnimi czasy w pogodzie niczego pewnym być
nie można. Bywało i tak, że w grudniu wiosna prawdziwa była, a w kwietniu śnieg
grubym kożuchem w najlepsze przykrył wszystko i trudno było się zorientować,
które to zacz święta mamy i czy aby choinkę ubierać należy czy też jajka
malować. No, ale jak na razie cieplutko się zrobiło i słoneczko ładnie
przygrzewa zimową chandrę przepędzając skutecznie. To ożywcze natury działanie
wielki na mojego męża wpływ wywarło, bo energia w niego jakaś wstąpiła i z
zapałem niespotykanym do prac ogrodowych się zabrał. Jabłoneczki w sadzie
wygolił pięknie, grubą warstwą gałęzi sad cały zaścielając. Zmęczył się przy
tym chyba bardzo, albo tej energii mu zabrakło bo już na uporządkowanie tego
zaiste artystycznego bałaganu nie miał siły. No, niby nie powinno mnie to
zbytnio dziwić. W końcu jestem mężatką z jakimś tam stażem i wiem na co stać
istoty ludzkie płci męskiej. Mężczyźni bałaganiarstwo mają niejako wpisane w
swoją naturę i rady na to nie ma. A jakże, można oczywiście podjąć trud
nauczenia porządku takiego osobnika. Można, ale z góry ostrzegam, że jest to
proces długi, żmudny i bardzo pracochłonny, a co gorsze wcale nie gwarantuje,
ze osobnik taki w końcu po całych latach szkolenia odkryje, że w domu znajduje
się coś takiego jak kosz na brudną bieliznę i umieści tam swoje ućmoruchane
skarpetki. Już słyszę te protesty, że nie prawda, że są mężczyźni pedanci. A
kto mówi, że nie ma. Są, tyle że te nieliczne egzemplarze, to wyjątki, które
tylko tę regułę pięknie potwierdzają. No ale cóż, próbować można, a nawet
trzeba. Ale wracając do tematu, bez większych
protestów wzięłam się zatem do sprzątania gałęzi. Bez protestów, bo i co
by one dały jak nikt inny za mnie tego nie zrobi, a i dobrej strony tego
porządkowania ogrodu dopatrzeć się
można. A jakiej? Ano wierzcie lub nie, ale działa to jak siłownia miejska tyle,
że na świeżym powietrzu, jednak efekt jest ten sam. A że, perspektywa zgubienia
tak skrzętnie przez zimę nagromadzonego tłuszczyku jest mi zawsze miła, toteż
siły i zapału nie żałowałam. Niech tam sobie mieszczuchy na siłownie latają i pieniążki płacą, a ja to mam za darmo i do tego jeszcze sad ładnie wygląda. Takie dwa w jednym, a na dokładkę po takim wysiłku to i samopoczucie i sen lepszy.
Tyle, że z tym snem to różnie bywa i nie zawsze dają człowiekowi odpocząć nocą.
A było tak. Nasza Klarcia (bernardynka, o której kiedyś już pisałam) to nie
młoda już psina i jak to na starość bywa, często potrzebuje w nocy wyjść za
potrzebą. Klarcia nocuje w naszym garażu, który w zimie zamykamy, tak więc,
żeby mogła wyjść trzeba jej otworzyć. Ostatnio rzecz powtarza się prawie co noc
i właściwie doszłam to takiej wprawy, że wypuszczam ją na wpół śpiąc. Tak było
i tej nocy. Zeszłam na dół jak lunatyk, nie budząc się do końca otworzyłam
drzwi garażu i nasza starowinka pobiegła w swoje ulubione miejsce. Nie wróciłam
na górę tylko czekałam, aż wróci, żeby zamknąć z powrotem drzwi garażu. Zwykle
nie trwa to zbyt długo. Noc była piękna i dość ciepła, wyszłam więc na chwilkę
przed garaż. I tak sobie stoję, a tu znienacka coś olbrzymiego przeleciało nad
moją głową. Spałam cała w środku i jakoś nie zareagowałam, ale po chwili znów
olbrzymie ptaszysko prawie dotknęło skrzydłami mojej głowy. Wielka sowa usiadła
na gałęzi niedalekiego drzewa i z tej bezpiecznej odległości sprawdzała efekt
swoich poczynań . Chyba się w końcu obudziłam. Nie wiem czy sobie zasłużyłam na
takie traktowanie. Z sowami żyjemy od lat za pan brat, a były i takie lata że
wychowywały młode na świerku tuż pod oknem naszej sypialni. Widocznie ta do
mnie coś miała. A może cierpiała na demencję starczą i pomyliła mnie ze
szczurem lub innym jakimś pomniejszym gryzoniem. Gabaryty trochę inne, ale nie
wiadomo co sobie takie ptaszysko myśli. Nie zastanawiałam się dłużej na tym
tematem, tym bardziej, że Klarcia już biegła, a raczej człapała w moją stronę.
Zamknęłam garaż i poszłam do łóżka. Rano zastanawiałam się czy to się naprawdę
zdarzyło czy tylko mi się śniło. Mam co prawda bujną wyobraźnię, ale tego, że
na własnym podwórku zaatakuje mnie sowa raczej trudno by mi było wymyślić. Tak
wiec, im dłużej na tej mojej wsi mieszkam ty bardziej mnie ona zaskakuje.
Ciekawe jakie inne atrakcje ma jeszcze w ofercie? Pozdrawiam.
poniedziałek, 15 grudnia 2014
O tym jak to pacjent przy okienku rejestracyjnym rozchorować się może i trochę jeszcze o pisaniu moim – 15 grudzień 2014 rok
Witam
wszystkich. I znów tu jestem. Nie wiem jak tam u was, ale u nas zimy nijakiej
nie ma. Jest dość ciepło i wcale nie wygląda, że spadnie śnieg. Czyżby czekała
nas powtórka z tamtego roku? Boże Narodzenie bez śniegu i mroziku? Chyba nikomu
się to nie spodoba. Ale akurat na to recepty nie mam. No to może teraz o tym co
mnie ostatnio żywotnie zajmuje. Dwie sprawy zupełnie rożne. Najpierw może
opowiem wam o swoim doświadczeniu z lokalną służbą zdrowia. No więc, zdarzyło
się tak, że musiałam skorzystać z porady chirurgicznej. Mieszkam jak wiecie na
głębokiej wsi kieleckiej i najbliższy lekarz o takiej specjalizacji przyjmuje w
miejscowości powiatowej o nazwie Pińczów. Poradnia chirurgiczna znajduje się w
tutejszym szpitalu. No i super, tyle że na tym kończy się przyjemność obcowania
z tą instytucją. Ja wiem, że już na temat polskiej służby zdrowia napisano tony
stron, ale chyba jednak wciąż za mało, bo to jak traktuje się pacjentów o
pomstę do nieba woła. I tak, aby z poradni skorzystać należy na wizytę
zarejestrować. No i wszystko byłoby w porządku, gdyby nie fakt, że nie można
tego zrobić telefonicznie, a należy się
przed okienkiem stawić osobiście. I to mogę jeszcze w końcu zrozumieć. Choć w
dzisiejszych czasach telefon to raczej powszechnie używane urządzenie, ale
widocznie służba zdrowia w naszym kraju tego chyba nie ogarnia. A teraz dalej.
Przy okienku rejestracyjnym by zostać zarejestrowanym należy się stawić o
godzinie ósmej rano. Dodam, że rejestrować można się tylko w dniu wizyty, co
też jest jakimś dziwolągiem. Ale dobrze i to można jakoś przełknąć. Ciekawie
robi się w momencie gdy pacjent jest informowany, że lekarz przyjmuje dopiero
od godziny dwunastej. Fajnie, no nie. No i co ja mam przez te cztery godziny
robić? Do domu trochę ponad dwadzieścia kilometrów. Wracać? Czekać? Jak wrócę
to przejadę jakieś dziewięćdziesiąt kilometrów. Jak zostanę cały dzień
stracony, bo pacjenci są przyjmowani według kolejności ustalonej przez
lekarza. I co na to nasz minister od
zdrowia? Ano pewnie nic. Bo co tam jakiś pacjent. Niech se czeka i cieszy się
gdy w ogóle się ktoś nim zainteresuje. No cóż, nie wiem jak was ale mnie diabli
biorą. I nie na służbę zdrowia, bynajmniej, tylko na siebie, że nie zwiałam z
tego kraju jak była taka okazja. Ale cóż, może jeszcze się zdarzy. Ha, Ha, Ha,
a ci nasi tam na górze myślą, że ci co wyjechali wracać będą. Koń by się
uśmiał.
Teraz
temat drugi. Ano, tak się stało, że napisałam parę opowiadań dla dzieci, takich
bajeczek i parę osób to przeczytało, no i orzekło, że rzecz jest godna uwagi.
Zdziwiło mnie to wielce, bo nigdy nie myślałam o tych moich bazgrołach w ten
sposób i nie wiem czy każdy autor ma tak samo, ale mnie nigdy to co napiszę nie
wydaje się wystarczająco dobre.
Oczywiście moja grupa testowa to żadne autorytety, ale kto wie, w końcu
pisałam dla normalnych ludzi, a nie dla jakiś wybitnych autorytetów. No i
zrodził się pomysł, że może by to wydać. Poszperałam w internecie i okazało
się, że rzecz nie jest łatwa, ale i nie niewykonalna. Sumując mam dwa wyjścia,
albo wydać to na własny koszt, albo pozbyć się praw majątkowych do tekstu. No i
jestem w kropce. Nie bardzo wiem co dalej zrobić. Chyba po prostu wyślę teksty
do kilku wydawnictw i zobaczymy co się zdarzy. Jak się nikt tym nie zainteresuje
to schowam głęboko do szuflady i kiedyś wnukom czytać będę. Jakby ktoś miał
jakieś rady to niech pisze. Z góry dziękuję. Uff, ale się rozpisałam. Na tym
chyba skończę. Pozdrawiam wszystkich i śniegu życzę.
Subskrybuj:
Posty (Atom)